Już jest! Pierwszy, otwierający odcinek podcastu z cyklu #StorySonory, a w nim: krótkie story zawierające informacje skąd wzięła się Sonora i opowieść o tym, kim jest Sonorita – czyli krótkie zapoznanie z osobą, która tchnęła ducha w Projekt Sonora.
Nazywam się Kasia Paluszkiewicz, a oto mój pierwszy odcinek podcastu cyklu #Story Sonory. Jak sama nazwa wskazuje, podcast dotyczyć będzie głównie historii, budowy, działania i zastosowania Sonory, ale też wpływu muzyki na człowieka, muzykoterapi i wibroterapii w kontekście tego instrumentu oraz zdrowia psychicznego i fizycznego czy też rozwoju osobistego, z wykorzystaniem Sonory właśnie.
Nagranie pierwszego odcinka podcastu nie jest rzeczą łatwą i wiąże się z przełamaniem pewnych barier oraz przekonań o samym sobie. Niemniej jednak jest to bardzo rozwojowa czynność, a także pozwala na przekazanie niejednokrotnie ważnych treści w przystępny i prosty w odbiorze sposób. Mam zatem nadzieję, że wybaczycie mi wszelkie błędy i obdarzycie mnie srogim feedbackiem, który pozwoli mi mówić do Was więcej, częściej i jeszcze bardziej klarownie.
Dziś opowiem o moim pierwszym kontakcie z instrumentem oraz o tym, jak wpłynął on na moje, ale też jego dalsze losy. Będzie trochę historii, a przy następnej okazji skupię się już na samej Sonorze i jej działaniu. Już na wstępie chciałabym ostrzec, że moja historia, a w tym też historia Sonory, jest dość zawiła. Z tego względu nie będę opowiadać wszystkich jej wątków, a raczej pokrótce nakreślę nasz proces zapoznawczy.
Zapraszam Was więc gorąco do zapoznania się z treścią podcastu oraz pozostawienia swojego komentarza. Podzielcie się swoją historią poznania Sonory. Możecie też wypisać te tematy, które interesują Was w Sonorze, a ja postaram się o nich opowiedzieć w kolejnych odcinkach.
Sonora i jej Sonorita
Należałoby zacząć od mojego krótkiego bio. Z wykształcenia jestem muzykiem i lutnikiem. Ukończyłam Poznańską Ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną I i II stopnia oraz Akademię Muzyczną imienia Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu na kierunku lutnictwo artystyczne. W trakcie 11 lat edukacji zawodowej uczono mnie głównie jak budować skrzypce, altówki, ewentualnie gitary. Ale nie oszukujmy się – nie ważne jak bardzo zapomniany jest zawód lutnika i jak niewielu lutników mamy w Polsce, to tych zajmujących się skrzypcami jest, jak na nasz Polski rynek, po prostu za dużo. Całe szczęście podczas studiów znalazłam pewną niszę, którą była budowa i naprawa harf. Podczas studiów magisterskich zbudowałam dwie harfy – celtycką i gotycką, napisałam pracę dyplomową o harfach właśnie, a po studiach odbyłam praktyki w berlińskiej pracowni budowy harf u Pepe Rasmus Weissgerbera. Moim marzeniem było wówczas otwarcie swojej własnej pracowni lutniczej i wypuszczenie autorskich harf na rynek polski i zagraniczny. I super. Tylko, że z chwilą otwarcia działalności spadło na mnie dziwne zamówienie, które nieco zamieszało sytuację.
No i tu pojawił się pierwszy paradoks, ponieważ to oznaczało, że można na nim grać tylko koncerty jednoosobowe. Instrument był duży i zupełnie nie przypominający kształtem żadnego z dotąd mi znanych. Na dodatek posiadał ponad 50 strun i wszystkie nastrojone do jednego dźwięku, więc – drugi paradoks – nie było możliwości zagrania na nim żadnej melodii. Pomyślałam, że to kompletny bezsens, no ale zlecenie to zlecenie. A że miałam już doświadczenie w budowie dużych instrumentów, to postanowiłam się tego podjąć.
W mojej skrzynce mailowej pojawiło się zapytanie o wykonanie niespotykanego instrumentu, którego słucha się leżąc w jego wnętrzu.
Zimą 2017 roku zdecydowałam się obejrzeć oryginał, którego kopię miałam wykonać wraz Łukaszem Andrzejczakiem – kolegą stolarzem i majstrem od przeróżnych patentów,którego zaprosiłam do projektu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam do czego służyć ma ten instrument. Pojechaliśmy więc razem z Łukaszem poznać naszego zleceniodawcę, który zaprosił nas do swojego przyjaciela do Heiligenbergu – około 1000 km od Poznania. Była to mała górska wioska leżąca nad jeziorem bodeńskim u podnóża Alp Retyckich. Stał tam piękny dom przerobiony z wielkiej stodoły, z wydzieloną ogromną przestrzenią pracownianą, która posiadała duże okna z witrażem, zdobioną drewnianą podłogę i wyposażona była w gliniany piec rakietowy, więc już w ogóle „wow”. Jego gospodarzem był Horst Nider – lutnik i specjalista od budowy lir oraz instrumentów terapeutycznych, a także muzykoterapeuta i producent strun, w które to się u niego zaopatrywaliśmy. Nider posiadał w swoim domu pomieszczenie do wykonywania sesji terapii dźwiękiem. Było ono pełne przeróżnych instrumentów. Stał tam też kolejny współczesny wytwór lutniczej wyobraźni – Monoktagon – polichord z kilkoma rzędami strun o różnym stroju. Dla mnie, jako lutnika, był widok niesamowity. Cały dom zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale to nie koniec atrakcji…
W jego pracowni, pośród niedokończonych jeszcze instrumentów, regałów z drewnem, stołów, maszyn i narzędzi stała Sonora- drewniana tuba. W końcu zostaliśmy zaproszeni do jej wypróbowania.
No i to jest ten moment, który trudno opisać słowami. Ja byłam w totalnym szoku. Pierwsze o czym wtedy pomyślałam, to że: ”to jest niemożliwe, że ja – córka muzyków, od dziecka wychowana z muzyką i wśród instrumentów, absolwentka szkół muzycznych – nigdy, przenigdy wcześniej nie słyszałam czegoś tak niesamowitego.” I że: ”jak to możliwe, że nikt wcześniej mi o tym nie powiedział?”. Potem zaczęłam analizować: „jak to się dzieje, jak on na tym gra, co on tam robi na tym instrumencie?” – bo trzeba przypomnieć, że leżałam w środku, więc nie byłam w stanie dostrzec w jaki sposób trącane są struny. No niesamowite! Kolejna myśl była taka: „niech to się nigdy nie kończy”. No, a później pomyślałam, że skoro za chwile mnie wyproszą ze środka, to muszę szybko korzystać. I wtedy dopiero oddałam się temu uczuciu. Miałam wrażenie, że lecę, że obracam się wokół własnej osi i lewituję. Wydawało mi się, że latam gdzieś pośród gwiazd. To było piękne! A jak Nider skończył grać, to od razu taka tęsknota, że chciałabym jeszcze… a potem cisza. Spokój. A gdy wyszłam ze środka instrumentu, to mówiłam szeptem, jakbym przerywała jakąś bardzo ważna ceremonię w kościele. Albo jakby mnie ktoś zbudził w środku nocy z głębokiego snu. To było ciekawe. Nigdy wcześniej tak nie miałam – takiego odlotu w tak krótkim czasie. Choć właściwie nie wiem jak długo to trwało, bo czas jakby się rozmył. I to wszystko od muzyki!
Resztę dnia spędziłam błogo, na chillu. Słuchałam Sonory, oglądałam pracownię, robiłam zdjęcia i snułam marzenia.
Myślałam o tym, że koniecznie muszę ją pokazać wszystkim znajomym w Polsce i że będą zachwyceni! Niemalże całą długą drogę powrotną do domu spędziliśmy z Łukaszem na rozmowie o tym projekcie. A właściwie ja mówiłam, a Łukasz słuchał – byłam mega nakręcona. Powiedziałam mu wtedy, że chcę to robić – chcę budować Sonory i nieść to piękno w świat! Myślicie pewnie, że zwariowałam? Ja tak. Takiej miłości do żadnego innego instrumentu jeszcze we mnie nie było. Jechałam do domu ze wspomnieniem dźwięku, który przywodził mi na myśl słońce i żółty kolor, taki pozytywny. To był dobry zwiastun.
Pół roku później w naszej pracowni pod poznaniem powstała pierwsza Sonora.
Trochę się namęczyliśmy, żeby opracować cały proces produkcji. Myślałam wtedy intensywnie o tym, że twórca Sonory to musi być niezły gość i że chyba geniusz! Bynajmniej od strony konstrukcyjnej i użytkowej produkt przemyślany w każdym calu. Współpraca z Łukaszem była bardzo owocna, powstawały kolejne instrumenty. A my nadal nie poznaliśmy twórcy… projekt zaczął budzić nasz niepokój. I słusznie. W kwietniu kolejnego roku otrzymaliśmy wypowiedzenie naszej współpracy z niemieckim zleceniodawcą.
No i to był krach. Zostaliśmy sami ze wszystkimi wyprodukowanymi instrumentami. Zaczęło się myślenie: co dalej? Szukaliśmy opcji i pomocy w różnych miejscach. Ale było coś co nie pozwoliło stracić nam wiary. Zdążyliśmy już pokazać Sonorę tu w Polsce, w Poznaniu. Zainteresowanie było ta ogromne, że musieliśmy odmawiać ludziom zapisów na wydarzenie. Zorganizowałam wtedy sesje pokazowe, na które przyszło ponad 100 osób. Każdy chciał wejść do środka i prawie każdy chciał z nami porozmawiać. Na wydarzeniu pojawiła się nawet regionalna telewizja. I to był mega zastrzyk energii i motywacji dla nas i ogromne wsparcie. Wieczorem zupełnie nie wiedziałam już jak się nazywam, ale byłam przeszczęśliwa.
Więc gdy przyszło nam podjąć decyzje, to stwierdziliśmy – spróbujmy!
Świat szybko potwierdził nam słuszność tej decyzji. Dostaliśmy znienacka zaproszenie od festiwalu Wibracje, żeby przyjechać z Sonorą. Oczywiście pojechaliśmy. Poprowadziłam wtedy swój pierwszy wykład o Sonorze, daliśmy koncert, a później przez 4 pełne dni robiliśmy sesje. Zainteresowanie było przeogromne. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Byłam przekonana, że będzie duże, ale nie aż tak! To przekonało mnie, żeby jechać z Sonorą w trasę. Zjechaliśmy wiele festiwali, to były intensywne 2-3 miesiące, a każdy kolejny dawał nam dawkę energii pomimo, że praca była wykańczająca. Było warto!
Po wakacyjnej trasie druga w Polsce Sonora na stałe zagościła w warszawskim gabinecie terapii holistycznych prowadzonych przez Joasię Przybyłę.
Muszę przyznać, ze Joanna poczuła równie wielką miłość do Sonory jak ja, co było widać po tym, jak od razu się dogadały. Kiedy zapytała mnie czy może spróbować zagrać na Sonorze to byłam w szoku, gdyż jej ręce od razu wiedziały, jak na niej grać, a intuicja doskonale podpowiadała, jak dostosowywać napięcia i odprężenia w muzyce. A Joasia robiła to z ogromnym wyczuciem. Wiedziałam, że Sonora jest w dobrych rękach!
W międzyczasie rozpoczęłam poszukiwania dotyczące historii instrumentu. Chciałam poznać twórcę.
Przekopałam cały internet, aż w końcu: „Jest!” – Jubelstan jego pseudonim, a pełne imię i nazwisko: Jan Rosenberg. Nieco szalony, starszy pan w kapeluszu, multiinstrumentalista, twórca instrumentów, maluje i gra na podolce – fujarce pochodzącej z jego rodzimych stron – Czech i Słowacji. W lipcu 2018 pojechaliśmy do Fryburga poznać go i rozwikłać tajemnice powstania instrumentu. Od razu bardzo się polubiliśmy. O spotkaniu z Janem opowiem więcej w jednym z kolejnych odcinków, a dziś powiem tylko, że wówczas oficjalnie staliśmy się jedynym licencjonowanym wytwórcą Sonor na świecie, a Jan przekazał w nasze ręce produkcję, powierzając nam dalsze jej losy.
Na fali tych wszystkich wydarzeń podjęłam decyzję, która bardzo wpłynęła na rozwój nie tylko mój osobisty, ale też Sonory – rozpoczęłam studia muzykoterapii.
Postanowiłam poszerzyć swoje kwalifikacje do wykonywania sesji na Sonorze. Studia realizowałam na Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu. Okazały się strzałem w dziesiątkę! Otworzyły mi oczy na wiele kwestii, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Wpłynęły też na moje dość poważne decyzje oraz duże zmiany w życiu osobistym i zawodowym. Pracę dyplomową pt.: „Możliwości wykorzystania instrumentu Sonora Sound Tube w muzykoterapii” napisaną pod kierunkiem dr Danieli Colonna-Kasjan obroniłam we wrześniu zdobywając bardzo dobre recenzje oraz maksymalną punktację. Otrzymałam tez zielone światło od władz uczelni na przeprowadzenie dalszych badań, a także zaproszenie do zaprezentowania instrumentu na międzynarodowej konferencji muzykoterapeutycznej.
Równo dwa lata temu otworzyłam Sonora Studio Masażu i Terapii Dźwiękiem w Poznaniu.
To miejsce stało się niemalże moim drugim domem. Organizowałam tam różne wydarzenia i spotkania. Znajomi potocznie zaczęli nazywać je „sonorowem” czy „sonorarium”, a mnie nieco prześmiewczo, acz chyba słusznie – „Sonoritą”. Z tą ksywą szybko zaczęłam się identyfikować. W końcu skoro istnieją skrzypaczki i skrzypkowie, pianistki i pianiści, to będą także sonority i sonorici!
Odnoszę wrażenie, że to nie ja wybrałam ten instrument, ale on mnie. Odkąd pojawił się w moim życiu oddałam się mu całkowicie.
Pozwoliłam sobie na wiele zmian oraz wymagających działań, z którymi wcześniej nie miałam sił by się zmierzyć. Nagle poczułam, że mam wyższy cel i w imię tego celu jestem w stanie przezwyciężyć swoje wewnętrzne ograniczenia. Czuje się, jakbym żyła w służbie niesienia wieści o nim i jego szlachetnych możliwościach. Wiem, że jeszcze spora droga przede mną, głównie jeśli chodzi o poszerzanie świadomości w społeczeństwie na temat różnych form wspierania rozwoju, naturalnych sposobów zapobiegania chorobom i niefarmakologicznych formach leczenia.
Jeśli interesuje Cię ten temat zapraszam do dalszego śledzenia mojego bloga, Facebooka, Instagrama czy YouTuba oraz słuchania kolejnych odcinków podcastu z cyklu #Story Sonory. Myślę, że może tam pojawić się sporo interesujących i przydatnych Tobie informacji. Ja na pewno będę rozwijała ten temat na tyle ile będę potrafiła i będę się starała podejść do tego w sposób i ludzki i naukowy. Serdecznie zapraszam.
A ponieważ najważniejsze w naszym życiu są relacje, a od ich jakości zależy jakość naszego życia, to mam nadzieję, że i ja będę mogła bliżej poznać moich odbiorców oraz nawiązać prawdziwy kontakt. Dlatego zachęcam Cię do pozostawienia komentarza, a w szczególności do zadawania pytań oraz – co dla mnie najbardziej wartościowe – dzielenia się swoją historią. Chętnie dowiem się w jaki sposób rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką, z dźwiękiem, z pomaganiem innym i pracą terapeutyczną.
Do usłyszenia!
Katarzyna Paluszkiewicz // Sonorita
P. S. Za udostępnienie salki do nagrań należą się ogromne podziękowania dla Pracowni Głosu @Wokaliza.